Zdziwieni?
Doszedłem do tego wniosku ostatnio: od kilkunastu dni odwiedzam poznańskie burgerownie, mając jeden cel – znaleźć te, które serwują najlepsze burgery. Najpóźniej w połowie października powinienem zdać relację z moich poszukiwań, publikując ranking na łamach bloga. Jeśli chcecie śledzić moje testy na bieżąco, zapraszam do obserwowania mojego prywatnego profilu na Facebooku.
Jedząc kolejnego burgera z rzędu, doszedłem do wniosku, że – owszem – mięso to jest rzecz w burgerze absolutnie priorytetowa, ale jednak bułka – coś, co długo traktowałem jako dodatek, który ma spełniać jedynie swą funkcję – to rzecz niemal równie istotna. Wróć. Nie „niemal”. Buła jest TAK SAMO ważna co mięcho.

No bo co to za przyjemność jeść wysokiej jakości i doskonale wysmażoną mieloną wołowinę, gdy zamknięta jest ona w cierpkiej, suchej bułce? Albo pustej i napompowanej? Lub takiej, która nie wiedzieć czemu, upieprzona jest cała sezamem (fajnie jeśli jest, ale z umiarem)? Co to za przyjemność jeść idealne mięso w przeciętnej kajzerce? No i gdzie jest ten cały fun z jedzenia czegoś pysznego, skoro bułka po paru kęsach się rozpada, a jej zawartość ląduje nie wiadomo gdzie?

Mięso to podstawa. I buła także. Fajnie, jeśli jest lekko chrupiąca (lecz nie za bardzo), miękka w środku (choć nie może się rozlecieć), mocniej zbita, a nie nadmuchana i najlepiej – choć to już rzecz gustu – z maślanym posmakiem (tyle że bez przesady z tą słodyczą). Musi nieść dodatkowy walor smakowy do całej kompozycji, który jednak nie powinien zdominować całego burgera. No i kluczową kwestią jest to, że buła ma trzymać mięso i dodatki w ryzach od pierwszego do ostatniego kęsa, a przy tym nie może być wielkim i nieporęcznym klocem.
Mówiąc inaczej, ze znalezieniem doskonałego pieczywa do burgera jest jak ze znalezieniem miłości swojego życia – możliwe, ale nie wszystkim się od razu udaje.

Na całe szczęście, niektórym to wychodzi. Nie korzystają oni jednak z gotowych pomysłów polskich piekarni, które w większości przypadków totalnie nie kumają, w jakim środowisku mielony kotlet wołowy czuje się najlepiej, czego efektem są poharatane podniebienia, kawałki burgerów na ulicy i takie sobie wrażenia smakowe.
Ci, którym to wychodzi, pieką bułki na miejscu, u siebie, w burgerowni. Nie wszyscy mają jednak taką możliwość i „wynajmują” piekarnie, która pieczywo przygotowuje wg ich przepisu. I wtedy zazwyczaj jest cacy. Miękkie, lekko chrupiące, trzymające w ryzach mięso i dodatki, maślane bułeczki. Smaczne same w sobie, ale nie narzucające się. Doskonałe.

Oczywiście, trzeba mieć jeszcze dobry przepis. Jeśli jest kiepski, to pieczenie na miejscu nie pomoże. Ale to chyba jasne.
Pozwólcie, że powtórzę: mięsko to kluczowa sprawa, ale jego jakość musi iść w parze z jakością pieczywa. Nie wiem, czy smakowałoby mi aż tak bardzo w Wyczesanych Porkach, Habasie, Fat Bobie, Pogromcach Meatów, Burgs Chefie czy Meat us, gdyby tamtejsze burger (lub kanapki premium – odsyłam do niedawno opublikowanego artykułu) były serwowane w napompowanych chrupiących bułach upieprzonych sezamem lub – o zgrozo – kajzerkach.

Na całe szczęście drugi wniosek z mojej burgerowej eksploracji jest taki, że w tych miejscach, w których dba się o mięso, dba się także o pieczywo. No, w większości przypadków. I właśnie takie knajpy znajdą się w rankingu najlepszych burgerów w Poznaniu – te, które pamiętają o każdym szczególe.
PS W wielu burgerowniach można wybierać bułki, ale to już osobna sprawa. Nauczyłem się, że najlepiej wybierać jasną / mleczną, bo pełnoziarniste, grahamki i inne tego wynalazki zazwyczaj gorzej się komponują ze składnikami. Jeśli ktoś lubi, to spoko, ja w przypadku mielonej wołowiny pozostanę wierny pszennemu pieczywu.